Marz. Drobne płatki w kształcie gwiazdek. Podobny do ziemskiego śniegu, lecz w błękitnym odcieniu. Opadał delikatnie na złociste włosy Ledy.
– Zimno, wiesz?
Zadrżała. Świat lśnił, zatopiony w niebieskim oceanie. Dookoła rozpościerała się kraina pogrążona w smutku. Cisza. Żadnego podmuchu wiatru. I oni, tak samotni we wszechświecie. Albo ona. Na pustkowiu. W czarnej sukience. Bez lewego buta. Spłonął z całą resztą miasteczka. Nikt nie przeżył. Była jedyną ocalałą osobą. Nie potrafiła nawet wysilić się na gorzki uśmiech.
Krew została pokryta błękitnym puchem. Świat umierał.
Kraina smutku. Zimno.
Posiadali najwspanialszych wojowników. I Khrie – podstępne bestie, nieludzkie potwory, rozszarpujące w okamgnieniu. Ten chłopak jednak… Ten chłopiec… Kim on był, że posiadał nieskończone zapasy energii?
Nigdy nie spotkała takiego dziecka. Pozbawionego uczuć.
Może to nie dziecko. Może to był robot zdolny do mordowania. Z kpiącym, bezlitosnym śmiechem. Z rąk wypuszczał oślepiające, błyszczące kule. Piękne. Magiczne. Śmiercionośne. Nie zwracał uwagi w kogo celował. Najczęściej uderzał w budynki.
Pożar szybko zawładnął ich niewielką planetą. Walka z Khriami nie trwała długo, lecz przyniosła oczekiwany skutek. Rozwścieczyła obcego wojownika. Został zraniony, a jego ironiczny uśmieszek zastąpiła wściekłość. Dokonał nieprawdopodobnego dzieła zniszczenia. Nie dbał o dzieci. Z pewnością był maszyną.
A teraz leżał tutaj, tak blisko, przykryty częściowo niebieskim puchem. Zacharczał, wypluwając krew.
– Co się… gapisz? – zapytał nieprzyjemnie.
– Chyba umierasz – oznajmiła cicho Leda. Nie usłyszała w swoim głosie ani cienia strachu, choć jeszcze przed chwilą lęk rozrywał jej ciało. Może było jej wszystko jedno.
– Pierdolisz bez sensu – odpowiedział chłopak, przywołując na zakrwawione usta drwiący uśmieszek. – Jestem niepokonany.
Podźwignął się na kolana. Zauważyła, że ma rozcięte ramię. Zbroja na piersiach wyglądała na wgniecioną.
– Jesteś… człowiekiem? – Spojrzała na niego niepewnie.
– Nie, Saiyaninem.
Przyjrzała mu się uważniej. Nie był zaprogramowanym robotem. Może nawet posiadał rodziców…? Więc dlaczego zabijał? Dlaczego nie miał serca?
Umierała, nie znając odpowiedzi na to pytanie. Zapamiętała jedynie czarne, stojące włosy, dziwacznie ułożone. I te zimne, ciemne oczy, zwiastujące śmierć każdemu, kto w nie spojrzy.
***
Matka sprawdzała stan kompletów do ćwiczeń Vegety. Po ostatniej samodzielnej wyprawie na Xin, oberwał od Khrii tak mocno, że cały pancerz miał do wymiany. Karą za ten nieuzgodniony z ojcem wyskok, były dwa tygodnie w zamknięciu. Dlatego Vegeta z niecierpliwością czekał na koniec oględzin, żeby móc przymierzyć naprawiony kostium.
– Rodzice Nappy ponieśli klęskę na planecie Ruhr – oznajmiła matka, podając mu zbroję.
– Jak?
– Zostali wciągnięci przez czarne, trujące bagna… razem z kilkoma innymi Saiyanami.
– Nappa nie poleciał, nie? – zapytał obojętnie Vegeta, nakładając materiał przez głowę.
– Nie. Zamierzasz go odwiedzić?
– Po co?
– Teraz jest wolny.
– Co to znaczy?
– Wszystko będzie dla niego łatwiejsze – wyjaśniła matka. – Żaden wróg nie zacznie stosować szantażu, bo nie ma już nikogo, kogo Nappa mógłby obronić. Nic go nie ogranicza.
***
Vegeta siedział samotny. W królewskim stroju przeznaczonym do codziennego użytku. Zbroja spoczywała w jego pokoju. Otaczały go wysokie skały. Żadnej żywej duszy w pobliżu. Jedynie małe robaczki wędrowały po bezlistnym drzewie, stojącym w środku kotliny. Dawniej było tu zielone zagłębienie, przez które przepływała rzeka. Teraz wszystko powoli wymierało.
Vegeta czuł nienawiść. Wypełniała mu serce, nie pozwalając na cokolwiek innego. Czy oni już nic nie znaczyli?! Dlaczego ojciec tak po prostu zaakceptował służbę u Freeera?! Dziś dostał rozkaz i od razu, bez sprzeciwu poleciał go spełnić.
Kurwa – pomyślał Vegeta, spluwając na ziemię. Wiele razy słyszał to określenie z ust Nappy. Podobało mu się. W dodatku matka uważała, że jest brzydkie i niewłaściwe. Vegeta zacisnął pięści.
Było coś jeszcze. Młodsza siostra, Lira. Czarnowłosy bachor, do którego nawet nie chciał się zbliżać. Matka ciągle z nią przebywała, chociaż będąc królową – nie musiała. Mogła zatrudnić niańki. Kiedy ojciec jej to zaproponował, kategorycznie odmówiła. Powiedziała wprost, że Freezer ją przeraża, że nigdy nie wiadomo co planuje…
– Jesteśmy teraz po jego stronie – wyjaśnił zimno ojciec.
– Dlaczego? – Matka zmarszczyła czoło.
– Dysponuje olbrzymią mocą, Salvia.1
– Nie pokonacie go?
Vegeta nie chciał przywoływać w myślach całego dialogu. Wiedział, że wszystko się zmieniło.
Ale gdy dorośnie, razem z ojcem i resztą pokonają Freezera z jego oddziałem. Teraz musiał czekać. Trenować, żeby zostać niepokonanym. Legendarnym Super-Saiyaninem.
Ochłonął. Wrócił do zamku. Zostało mu jeszcze dużo czasu do wieczornych zajęć z Temparem. Poszedł do swojej komnaty, zamierzając się przespać. Przestrzenny pokój miał dwie pary czarnych drzwi oraz jedno okno stworzone z substancji podobnej do metalu ziemskiego. Ściany były srebrnoszare. W ciemnej komodzie przechowywał ubrania i zbroje. Przy łóżku razem z butelką wody stała podręczna apteczka.
Vegeta spojrzał na granitowe płytki, w kilku miejscach ubrudzone krwią. Ostatnie dwie noce były ciężkim przygotowaniem do misji, jaka go czekała. Trenował długo, doznając wielu ran. Miał wyruszyć razem z dziesięcioma wojownikami na podbój planety. Tym razem bez ojca, który dostał misję w innej części galaktyki.
Vegeta opadł na łóżko, zamykając oczy i zasypiając. Obudziły go krzyki. Wstał szybko i wybiegł na korytarz.
Jego matka razem z dwoma kobietami kłóciły się z Dodorią i Arpazem.
– Freezer wyraźnie zabronił posiadania dwójki bachorów – mówił ochrypłym głosem Arpaz, przypominający wyrośniętą jaszczurkę z długim, niebieskim pyskiem.
– Co mnie to obchodzi?! – krzyknęła matka, blokując przejścia do swoich komnat.
– Zejdź nam z drogi – rozkazał Dodoria. – Albo sami cię usuniemy – dodał z obleśnym uśmiechem.
– Chcę rozmawiać z Freezerem – zażądała matka, dopiero teraz dostrzegając Vegetę. Podszedł bliżej, obserwując sytuację z boku.
– Wielmożnego Freezera nie ma – odparł Arpaz. – Pod jego nieobecność my wypełniamy to, czego nasz pan sobie życzy.
– Czego tu szukacie? – zapytał Vegeta.
– Dzieciak za tymi drzwiami – Arpaz wskazał na wejście do pokoju, którego broniły kobiety – nie powinien istnieć.
Razem z Dodorią ruszyli do przodu. Matka i dwie nieznane Vegecie kobiety przystąpiły do ataku. Nie miały szans. Arpaz bez litości przebił pociskami KI serca opiekunek.
Dodoria już wyważył drzwi od królewskiej komnaty. Matka rzuciła się w jego stronę.
– Stój!
Zadał jej cios z pięści w twarz. Odleciała na kilka kroków, uderzając w ścianę. Zwinnym ruchem wstała.
– Vegeta, zrób coś! – krzyknęła, ponownie przystępując do ataku na Dodorię, będącego już w pokoju. Głośny płacz wypełniał pomieszczenie. – Chroń Lirę!
Vegeta nie rozumiał, dlaczego Freezer dał rozkaz zabicia córki króla. Co to wszystko miało znaczyć? I akurat dzisiaj ojciec został wysłany na misję?
Vegeta razem z matką zagrodził swoim ciałem przejście do łóżeczka, w którym leżała jego siostra.
– Myślicie, że macie jakieś szanse? – zapytał ze śmiechem Dodoria.
Vegeta zaatakował bez ostrzeżenia. Szybki cios w brzuch, następnie w głowę, wystrzeliwanie pocisków KI…
Poczuł ostry ból w ramieniu, za które ktoś go schwycił. To była niebieska łapa należąca do Arpaza. Vegeta dostał mocne uderzenia w brzuch z twardego, gadziego kolana. Upadł i zaczął pluć krwią na podłogę, czując potworny ból. Słyszał krzyki matki wibrujące w głowie.
– Zostaw go mi – warknął Dodoria. – Ten smarkacz mnie zaskoczył, taka miernota, a…
– Nie doceniasz Saiyan – przerwał mu chłodno Arpaz. – To słaba rasa, która potrafi w określonych momentach zwiększać swoją moc. – Nadepnął jaszczurowatą łapą na plecy Vegety, który wydał z siebie zduszony okrzyk i zemdlał.
***
Vegeta wstał i chwiejnym krokiem podszedł do matki, leżącej na brzuchu. Nie ruszała się. Oczy naszły mu dziwną mgłą. Dotknął swojej twarzy. Na czole miał wielką ranę.
Wyciągnął rękę w celu sprawdzenia pulsu matki. Wyczuł słabe tętno. Nie zabili jej?
Złowieszcza cisza wypełniała komnatę, jeszcze niedawno przesyconą płaczem lub śmiechem dziecka. Vegeta widział z daleka małą istotę pozbawioną życia. Nieruchomą.
Królewska, saiyańska krew zabarwiła na czerwono jasny kocyk.
***
– No, no, zapraszam, zapraszam. – Pomarańczowy stwór o wyłupiastych oczach wydłużył jedną ze swoich macek i dotknął nią ręki Vegety, który wzdrygnął się i odsunął.
Drzwi trzasnęły.
– Czeka na ciebie miejsce, książę – wąskie usta wykrzywiły się w pogardliwym uśmieszku. – O, tutaj. – Jedna z pomarańczowych łap wskazała pustą ławkę przed pulpitem.
– Co to niby ma być? – zapytał drwiąco Vegeta. – Może szkoła?
– Coś się nie podoba? – Pomarańczowe powieki zamknęły się, otwierając dopiero po paru sekundach. – No, pytam.
– Na sam twój widok rzygać mi się chce.
– Nawzajem. – Pomarańczowy stwór wykrzywił wargi w imitacji uśmiechu. – Takiś hardy… no, no. Ale widzisz, niektórzy nazywają mnie Tempar, bo jestem niczym temperówka – potrafię utemperować każdego zadziornego Saiyanina, a jeśli się nie da… w łamaniu młodych buntowników także jestem mistrzem.
Vegeta nie zdążył zripostować tej wypowiedzi, ponieważ pomarańczowe macki wydłużyły się w okamgnieniu, łapiąc go za nadgarstki i kostki.
Najpierw był bity. Mocno, porządnie, dokładnie. Starannie wręcz.
Potem zaczęło się rzucanie o ściany i odbijanie od podłogi.
– Mhm… krew – jedna z macek, niepodobna do poprzednich, wydłużyła się i zaprezentowała w całej okazałości swój koślawy nieco kształt, a także małe otworki przypominające odsysacze.
Dziwna, o niemożliwym do zdefiniowania kształcie, pomarańczowa macka wessała krew z podłogi i sufitu.
Cały ten proces torturowania Vegety i czyszczenia sali trwał niespełna trzydzieści minut.
Pomimo tej brutalności i wymyślności, Saiyanin zapamiętał z tamtej chwili tylko trzy rzeczy: ból, szok i pomarańczowe macki.
– I jak się podobało?
Do zaczerwienionych uszu Vegety dotarł tak bardzo już znienawidzony przez niego głos.
Vegeta zacharczał i zaczął pluć krwią. Specjalna pomarańczowa macka od razu wessała całą krew.
Vegeta podźwignął się na kolana, opanowując odruchy wymiotne. Dotknął swojego nosa i od razu poznał, że jest złamany. Lewa ręka także nie funkcjonowała jak należy, a pulsujący ból potwierdzał, że coś było nie tak.
– Wstałeś – oświadczył obojętnym tonem Tempar. – A więc pragniesz zemsty, tak? Pokaż mi, jak bardzo mnie nienawidzisz.
Vegeta dotknął językiem swoich przednich zębów. Jeden mleczak miał wybity.
Ghr… To monstrum mnie popamięta! – pomyślał, starając się nie chwiać. I nagle wpadł na pewien pomysł, zmieniając taktykę.
Przymknął lekko oczy i ugiął kolana. Prawie upadł. Zaczął kołysać się na boki, rozluźniając pięści. I nagle rzucił się do przodu, a wyciągnięta pięść z impetem uderzyła w pomarańczowy nos.
Trzask!
Wbrew oczekiwaniom, płyn zastępujący krew Tempara, nie był takiego samego koloru, jak jego skóra.
Trochę zdziwiony, a jednocześnie podekscytowany Vegeta spojrzał na swoją zieloną rękę, a w następnej chwili poczuł, jak unosi się w górę, uderza w coś i… stracił przytomność.
Kiedy się obudził, zobaczył swojego ojca i jego zimny uśmiech, do którego był już przyzwyczajony.
– Złamałeś nos swojemu nauczycielowi – oznajmił ojciec.
– Tak? On mi też.
– Tempar to piekielnie dobry przeciwnik. Nie lekceważ go – ostrzegł ojciec. – Nikt z uczniów jeszcze nie ośmielił się podnieść na niego ręki, a wojownicy nie mogą się z nim równać. I nikt… nikt jeszcze nie złamał mu nosa, jesteś pierwszy – w głosie króla planety Vegeta pobrzmiewała duma. – Ale wiąże się z tym pewien problem – jego ton na powrót stał się szorstki.
– Jaki?
– Tempar został przez ciebie ośmieszony.. Spróbuje cię więc zniszczyć na zajęciach. Będzie chciał cię złamać.
– Nie uda mu się – zapewnił żarliwie Vegeta.
– Nie przynieś mi wstydu, synu.
– Nie przyniosę, ojcze.
_______________________________
1. Salvia (łac.) – szałwia
O rany, każdy fragment z tego odcinka powstał w innym czasie, niektóre różnią się nawet całymi latami... Jakoś jednak zmontowałam to w całość.
Woah, widac na przełomie lat jak bardzo rozwinął się styl pisania twoj. A jednocześnie twoja wyobraźnia i kształtowanie postaci wciaz sa takie jak były. Ku mojej uciesze. Naprawde lubie twoje pisanie, historie które tworzysz.
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejne części i na obiecany powrót historii vegety i bulmy ❤
Ten odcinek pierwotnie miał nawet fragmenty pisane, gdy tworzyłam „Klątwę”. 😅
OdpowiedzUsuńDziękuję za mobilizujący komentarz, postaram się dziś wieczorem wrzucić trzecią część. 😁 Potem jeszcze trzy i zacznie się akcja z Vegetą i rodzinką. 🙃
Witam Cię ciepło, Sylwku!
OdpowiedzUsuńAch, jak dobrze móc wrócić do Twoich tekstów, nawet jeśli nie są długie. Po prostu.
Twój książe także miał siostrę!Zginęła przez bezwzględne procedury. Freezer dobrze to sobie obmyślił zakazując tworzenia większych rodzin. Teraz możemy przypuszczać, że był to powód przez kt9rego Gokū z Twojego opowiadania trafił na ziemię. Bardock miał już Raditza i nie mogli w nieskończoność ukrywać małego Kakarotta. Genialnie.
Będzie, ach ten Będzie. Ciężkie życie, od małego. Bezduszny ojciec i matka posłuszna swemu królowi. Księciu wiele lat zajęło odkopanie się z tych wszystkich negatywnych emocji. Dobrze, że spotkał na swej drodze Bulmę. ❤️
Veguś pokazał klasę. Dosięgnął Tempara, ale czeka go jednocześnie jazda bez trzymanki. Ośmiornica mu nie popuści.
Pozdrawiam ciepło ❤️
Cześć, Killall!
OdpowiedzUsuńAle długo się nie widzieliśmy, choćby nawet komentarzowo. ;)
Oo, w sumie nawet nie pomyślałam o tym, że wysłali Goku na Ziemię, bo Bardock. :D Ale fajna interpretacja. :)
Co do Vegety - no niestety, lekko nie miał. To, jaki był, wynikało na pewno z charakteru i wszystkiego, co spotykało go po drodze. A co może spotykać wojownika skazanego na bezwzględną służbę, której nigdy nie chciał...
Również ciepło pozdrawiam ❤️